Jesteśmy już w domu, ale tak nie do końca. Ten zaczarowany świat, który zostawiłam za sobą jest jeszcze we mnie, pod powiekami moich oczu. To takie dziwne uczucie bycia pomiędzy, a jednocześnie w dwóch światach na raz. Bardzo powoli przesuwam się w stronę polskiej rzeczywistości i staram się ją nasycić kolorami, zapachami, smakami z tamtego świata.
Nie chcę robić jakiś wielkich podsumowań, chcę tylko powiedzieć, że ten rejon świata to piękne miejsce na ziemi i cudowne miejsce do życia. Nie wiem jak tam jest w innych porach roku, ale w lutym było idealnie. Ludzie w Tajlandii są otwarci, życzliwi, uśmiechnięci. Przy odrobinie asertywności można tam załatwić wszystko i tanio. Nie mogę nie wspomnieć o przepysznym jedzeniu. Na długo w pamięci zostaną nam krewetki i kalmary w Chang Mai, a także zupa rybna w Siem Reap. Ja przepadałam też za takimi ulicznymi pancake'ami z bananami. Nie mogłam się im oprzeć. To coś na wzór smażonego ciasta francuskiego. Mam zamiar coć podobnego zrobić w domu. No i oczywiście pad thai na wiele sposobów, smaczne, lekkie i sycące.
Andrzej odkrył sklep internetowy z tajskimi produktami i przyprawami i będę próbować wdrażać te smaki w naszą polską dietę. Ale wystarczy o jedzeniu.
Nie mogę nie wspomnieć o Angkor Wat w Kambodży. Wielkość tego założenia, przepych, rozmach i detal budzą wręcz podziw i warto znieść trudy związane z pobytem w Kambodży, żeby to zobaczyć.
Mam jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące Tajlandii. Koty. Jest ich dużo, są piękne i takie czyściutkie, ale wszystkie mają przetrącone ogony, albo obcięte, albo połamane. Nie wiem z czego się to bierze. Andrzej miał pomysł, że tak zaznacza się koty będące czyjąś własnością. Jeżeli to prawda to jest to okrutny sposób udomowienia. A jednocześnie te koty są ufne i nie boją się obcych ludzi.
Ogólnie mówiąc chciałam wszystkich zachęcić do odwiedzenia tej części świata. Naprawdę nie ma się czego obawiać.
Chcę też bardzo podziękować wszystkim czytelnikom mojego bloga. Wirtualny kontakt z Wami był czystą przyjemnością i bardzo motywował mnie do opisywania naszych przygód.
Bardzo dziękuję też Andrzejowi, dzięki któremu to pisanie było możliwe.
Gdy przed wyjazdem wspomniałam o pisaniu, to następnego dnia znalazłam w swoim komputerze gotowego bloga z fajną szatą graficzną. Jestem mu niezmiernie wdzięczna za moje profilowe zdjęcie. Czyżby nadal mnie taką widział?
To ostatni post na tym blogu, ale jestem zachęcona do dalszego pisania i nie wykluczone, że szybko znajdzie się powód, aby dzielić się z innymi swoimi spostrzeżeniami.
Notatki z podróży
piątek, 1 marca 2013
środa, 27 lutego 2013
Dzień wyjazdu
Dzisiaj wyjeżdżamy, ale mam do opisania całe dwa dni. Niestety mam zaległości i muszę sobie przypomnieć co działo się w Kuala Lumpur.
Kuala Lumpur dzień drugi
Tak naprawdę drugiego dnia chcieliśmy zobaczyć dwie rzeczy. Trojkę Fostera i duże Akwarium.
Budynek Fostera to nowoczesna mieszkaniówka o bardzo ciekawej architekturze. Mam nadzieję, że zdjęcia których Andrzej zrobił tysiące, może pokażą co nieco. Rzeczywiście budynek zachwyca swoją sylwetką i skalą. Wysoki parter na ok 7 m robi wrażenie. Wszystko jest przemyślane i dopracowane. Weszliśmy do środka, żeby zobaczyć wnętrza. No i nie mogę przestać o tym myśleć. Jestem po prostu zauroczona takim fragmentem o powierzcni trójkąta, wys 7 m. Na podłodze wykładzina, betonowa ściana i setki metrów przepięknej tkaniny. A ja mam słabość do tkanin. A ta była idealna. No i do tego dwie piękne stojące lampy. Dawno nie widziałam tak pięknego wnętrza. Po prostu doskonałe. Dorotka mnie zrozumie.
Akwarium też było imponujące. Przechodziło się szklanymi tunelami, a nad głowami pływały wielkie rekiny i płaszczki. Ogromne ryby na wyciągnięcie ręki to było coś dziwnego. W terrariach były węże, żaby, skorpiony i inne robaki. Węże udawały, że są z plastiku. I prawie nabraliśmy się. Po południu zobaczyliśmy jeszcze Plac Merdeka, Pałac Sultan Abdul Samad i stary remontowany meczet obok. Potem zaczęło padać i postanowiliśmy przejechać się kolejką naziemną i zobaczyć inne rejony miasta. Pod wieczór dotarliśmy do dworca kolejowego, bo o 23 mieliśmy pociąg do Singapuru. W jakiejś hinduskiej jadłodajni udało nam się odpalić Skype'a i porozmawiać z dziećmi, pierwszy raz połączenie było tak dobrej jakości. Pociąg był opóżniony tylko pół godz. Po przyłożeniu głów do poduszki zasnęliśmy od razu i obudził nas dopiero celnik na granicy następnego dnia rano.
Singapur dzień przedostatni
Mieliśmmy jeszcze ambitne plany na Singapur. Kasia zabrała nas do Urzędu Miasta Państwa. Bo to jedno i to samo. Spędziliśmy tam ze dwie godziny. Było to bardzo ciekawe doświadczenie socjologiczne. Jak może funkcjonować urząd i jakie obowiązują standardy. Byliśmy w szoku.
Potem pojechaliśmy do hotelu z łodzią ogrodem na dachu pod nazwą Marina Bay Sands. To taka wizytówka miasta. Bardzo charakterystyczna. Wjechaliśmy na taras widokowy i jeszcze raz obejrzeliśmy panoramę miasta. Zaczęło padać i padało już do końca dnia. Ale udało nam się dotrzeć do hinduskiej dzielnicy na pyszną kolację. Ja nie miałam już siły na nocne eskapady, więc wróciliśmy do domu, gdzie zasnęłam natychmiast.
Singapur dzień ostatni
Dzisiaj już wyjeżdżamy, w nocy o 24. Postanowiliśmy zrezygnować z planów na ten dzień i nie poszliśmy do ZOO. Zostawiamy to na następny raz. Wybraliśmy się na spacer nad morze, parę kroków od domu. Tam napiliśmy się soku z trzciny cukrowej. Był pyszny i orzeżwiający. Pogoda dzisiaj była ciężka i lepka. Zbierało się na burzę. Lunęło ok 4 tej i od razu poprawiła sie atmosfera. Niestety nadal jest bardzo wilgotno. Nad morzem dzisiaj było mnóstwo statków i wszystkie na coś czekały. To niecodzienny widok tak mieć prawie w zasięgu ręki setki dużych statków. Singapur to w zasadzie miasto ogród. Takie mają założenia i realizują je już od 50 lat. Myślę, że z dużym skutkiem. Tereny zielone są bardzo zadbane, starannie zaprojektowane i otwarte dla mieszkańców. W weekendy dużo ludzi biega, spaceruje, griluje. Przychodzą całymi rodzinami.
W zasadzie to nie mogę już pisać, bo myśle tylko o domu o Warszawie. Już nie mogę się doczekać kiedy zobaczę moją Nisię. Tęsknię za wszystkimi przyjaciółmi. Do zobaczenia w Warszawie.
Kuala Lumpur dzień drugi
Tak naprawdę drugiego dnia chcieliśmy zobaczyć dwie rzeczy. Trojkę Fostera i duże Akwarium.
Budynek Fostera to nowoczesna mieszkaniówka o bardzo ciekawej architekturze. Mam nadzieję, że zdjęcia których Andrzej zrobił tysiące, może pokażą co nieco. Rzeczywiście budynek zachwyca swoją sylwetką i skalą. Wysoki parter na ok 7 m robi wrażenie. Wszystko jest przemyślane i dopracowane. Weszliśmy do środka, żeby zobaczyć wnętrza. No i nie mogę przestać o tym myśleć. Jestem po prostu zauroczona takim fragmentem o powierzcni trójkąta, wys 7 m. Na podłodze wykładzina, betonowa ściana i setki metrów przepięknej tkaniny. A ja mam słabość do tkanin. A ta była idealna. No i do tego dwie piękne stojące lampy. Dawno nie widziałam tak pięknego wnętrza. Po prostu doskonałe. Dorotka mnie zrozumie.
Akwarium też było imponujące. Przechodziło się szklanymi tunelami, a nad głowami pływały wielkie rekiny i płaszczki. Ogromne ryby na wyciągnięcie ręki to było coś dziwnego. W terrariach były węże, żaby, skorpiony i inne robaki. Węże udawały, że są z plastiku. I prawie nabraliśmy się. Po południu zobaczyliśmy jeszcze Plac Merdeka, Pałac Sultan Abdul Samad i stary remontowany meczet obok. Potem zaczęło padać i postanowiliśmy przejechać się kolejką naziemną i zobaczyć inne rejony miasta. Pod wieczór dotarliśmy do dworca kolejowego, bo o 23 mieliśmy pociąg do Singapuru. W jakiejś hinduskiej jadłodajni udało nam się odpalić Skype'a i porozmawiać z dziećmi, pierwszy raz połączenie było tak dobrej jakości. Pociąg był opóżniony tylko pół godz. Po przyłożeniu głów do poduszki zasnęliśmy od razu i obudził nas dopiero celnik na granicy następnego dnia rano.
Singapur dzień przedostatni
Mieliśmmy jeszcze ambitne plany na Singapur. Kasia zabrała nas do Urzędu Miasta Państwa. Bo to jedno i to samo. Spędziliśmy tam ze dwie godziny. Było to bardzo ciekawe doświadczenie socjologiczne. Jak może funkcjonować urząd i jakie obowiązują standardy. Byliśmy w szoku.
Potem pojechaliśmy do hotelu z łodzią ogrodem na dachu pod nazwą Marina Bay Sands. To taka wizytówka miasta. Bardzo charakterystyczna. Wjechaliśmy na taras widokowy i jeszcze raz obejrzeliśmy panoramę miasta. Zaczęło padać i padało już do końca dnia. Ale udało nam się dotrzeć do hinduskiej dzielnicy na pyszną kolację. Ja nie miałam już siły na nocne eskapady, więc wróciliśmy do domu, gdzie zasnęłam natychmiast.
Singapur dzień ostatni
Dzisiaj już wyjeżdżamy, w nocy o 24. Postanowiliśmy zrezygnować z planów na ten dzień i nie poszliśmy do ZOO. Zostawiamy to na następny raz. Wybraliśmy się na spacer nad morze, parę kroków od domu. Tam napiliśmy się soku z trzciny cukrowej. Był pyszny i orzeżwiający. Pogoda dzisiaj była ciężka i lepka. Zbierało się na burzę. Lunęło ok 4 tej i od razu poprawiła sie atmosfera. Niestety nadal jest bardzo wilgotno. Nad morzem dzisiaj było mnóstwo statków i wszystkie na coś czekały. To niecodzienny widok tak mieć prawie w zasięgu ręki setki dużych statków. Singapur to w zasadzie miasto ogród. Takie mają założenia i realizują je już od 50 lat. Myślę, że z dużym skutkiem. Tereny zielone są bardzo zadbane, starannie zaprojektowane i otwarte dla mieszkańców. W weekendy dużo ludzi biega, spaceruje, griluje. Przychodzą całymi rodzinami.
W zasadzie to nie mogę już pisać, bo myśle tylko o domu o Warszawie. Już nie mogę się doczekać kiedy zobaczę moją Nisię. Tęsknię za wszystkimi przyjaciółmi. Do zobaczenia w Warszawie.
niedziela, 24 lutego 2013
Kuala Lumpur
Stolica Malezji przywitała nas pochmurną pogodą. Miło było odetchnąć od palącego słońca. Podróżowanie Aeir Asia to czysta przyjemność. Andrzej wykupił opcję z dowozem z lotniska na dworzec kolejowy i to był strzał w dziesiątkę. Wpadliśmy na geniajny pomysł, żeby zostawić nasze bagaże w przechowalni na dworcu. Wzięliśmy tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy do małego plecaczka i ruszyliśmy w miasto.
Kuala Lumpur zrobiło na nas ogromne wrażenie. To już nie Tajlandia. To ogromne miasto rozciąga się wśród pagórków i zieleni. Podobnie trochę jak Gdańsk, ale w innej skali. Mają fantastycznie rozwiązaną kwestię komunikacji. Kilka nitek naziemnej kolejki i nowoczesna komunikacja autobusowa powodują, że można od razu bez problemu poruszać sie po tej metropolii.
Z dworca pojechaliśmy jak najszybciej do Twins Towers. To te słynne dwie wieże złączone łącznikiem, wizytówka Kuala Lumpur. Pamiętacie z filmu"Mision Imposible"? Łał, robią wrażenie. Naprawdę są fantastyczne. Trochę już tych wysokościowców widzieliśmy, ale te są niesamowite. Takie, powiedziałabym majestatyczne, dostojne, niezwykłe. Sylwetka tych wież była mi ogólnie znana, ale zaskoczył mnie detal. Wyobrażcie sobie, elewacja zrobiona jest ze stali nierdzewnej, ale nie takiej prostej w arkuszach, tylko z rurek giętych po łuku. Daje to efekt koronkowej roboty. Niestety nie udało nam się wjechać na górę. W niedzielę bilety rozeszły się bardzo szybko, dla nas już nie wystarczyło, w poniedziałki zamknięte dla zwiedzających. Musimy się obejść smakiem, ale trzeba coś zostawić na następny raz. Wjechaliśmy za to na wieżę telewizyjną, która ma niecłe 300 m. Było warto zapłacić po 50 zł. Widoki fantastyczne, choć było pochmurno. Patrzcie na załączone zdjecia.
Potem dotarliśmy do dzielnicy hinduskiej i zjedliśmy prawdziwy hinduski posiłek. Smakował wybornie. Zaczęło robić się ciemno i postanowiliśmy poszukać naszego hotelu. Wydawało się, że kilka przystanków kolejką i będziemy na miejscu, ale nie ! To zadanie okazało się nie lada wyzwaniem dla strudzonych już podróżników. Na długiej ulicy nie było żadnej numeracji. Musieliśmy przejść się i wyszukać nazwy hotelu. Baliśmy się, że to hotel widmo. Na szczęście czekała nas nas miła niespodzianka. Hotel okazał się fantastyczny, najlepszy jak do tej pory.
Reszta w następnym poście, bo musimy już lecieć w miasto. Dzisiaj drugi dzień, ostatni. Wieczorem o 23 mamy pociąg sypialny do Singapuru.
Kuala Lumpur zrobiło na nas ogromne wrażenie. To już nie Tajlandia. To ogromne miasto rozciąga się wśród pagórków i zieleni. Podobnie trochę jak Gdańsk, ale w innej skali. Mają fantastycznie rozwiązaną kwestię komunikacji. Kilka nitek naziemnej kolejki i nowoczesna komunikacja autobusowa powodują, że można od razu bez problemu poruszać sie po tej metropolii.
Z dworca pojechaliśmy jak najszybciej do Twins Towers. To te słynne dwie wieże złączone łącznikiem, wizytówka Kuala Lumpur. Pamiętacie z filmu"Mision Imposible"? Łał, robią wrażenie. Naprawdę są fantastyczne. Trochę już tych wysokościowców widzieliśmy, ale te są niesamowite. Takie, powiedziałabym majestatyczne, dostojne, niezwykłe. Sylwetka tych wież była mi ogólnie znana, ale zaskoczył mnie detal. Wyobrażcie sobie, elewacja zrobiona jest ze stali nierdzewnej, ale nie takiej prostej w arkuszach, tylko z rurek giętych po łuku. Daje to efekt koronkowej roboty. Niestety nie udało nam się wjechać na górę. W niedzielę bilety rozeszły się bardzo szybko, dla nas już nie wystarczyło, w poniedziałki zamknięte dla zwiedzających. Musimy się obejść smakiem, ale trzeba coś zostawić na następny raz. Wjechaliśmy za to na wieżę telewizyjną, która ma niecłe 300 m. Było warto zapłacić po 50 zł. Widoki fantastyczne, choć było pochmurno. Patrzcie na załączone zdjecia.
Potem dotarliśmy do dzielnicy hinduskiej i zjedliśmy prawdziwy hinduski posiłek. Smakował wybornie. Zaczęło robić się ciemno i postanowiliśmy poszukać naszego hotelu. Wydawało się, że kilka przystanków kolejką i będziemy na miejscu, ale nie ! To zadanie okazało się nie lada wyzwaniem dla strudzonych już podróżników. Na długiej ulicy nie było żadnej numeracji. Musieliśmy przejść się i wyszukać nazwy hotelu. Baliśmy się, że to hotel widmo. Na szczęście czekała nas nas miła niespodzianka. Hotel okazał się fantastyczny, najlepszy jak do tej pory.
Reszta w następnym poście, bo musimy już lecieć w miasto. Dzisiaj drugi dzień, ostatni. Wieczorem o 23 mamy pociąg sypialny do Singapuru.
Ostatki w Tajlandii
Jutro wylatujemy do Kuala Lumpur. Dzisiaj był ostatni wieczór w kraju, w którym gościliśmy od prawie miesiąca. W Krabi znależliśmy miły nocleg i wypuściliśmy się w miasto na zakupy. Zostało nam trochę batów do wydania. Poszło nam to bardzo szybko, a w zasadzie to ja się poświęciłam i zrobiłam " te okropne " zakupy. Potem poszliśmy na kolację w porcie, na świeżym powietrzu. Na straganie, w lodzie leżały ryby i owoce morza. Wybraliśmy tuńczyka. W czasie gdy nasza ryba grilowała się, postanowiliśmy jeszcze spróbować ślimaków. Bo kiedy, jak nie teraz ? Kucharz dorzucił do grila porcję naszych ślimaków i popięciu minutach były gotowe. Zjedliśmy wszystkie, wyciągając je z muszelek wykałaczkami. Były nawet dobre, podobne w smaku do kalmarów. Muszelki zabrałam i przywiozę do Warszawy. Tutaj te ślimaki,są takie naturalne i oczywiste, tak jak u nas kurczak. To było kolejne doświadczenie z dziedziny próbowania nieznanego.
Piszę teraz następnego dnia już w samolocie. Muszę skorygować sformuowanie "miły nocleg". Nie było miło. Huczała jakaś trafostacja, pożarły nas komary i wogóle nie było spania. Nie było też problemu ze wstaniem o 5'30 na na samolot. Wyjeżdżamy i przydałaby się jakaś retrospekcja, ale chyba nie dzisiaj. Ale mówiąc jednym zdaniem było super !
Piszę teraz następnego dnia już w samolocie. Muszę skorygować sformuowanie "miły nocleg". Nie było miło. Huczała jakaś trafostacja, pożarły nas komary i wogóle nie było spania. Nie było też problemu ze wstaniem o 5'30 na na samolot. Wyjeżdżamy i przydałaby się jakaś retrospekcja, ale chyba nie dzisiaj. Ale mówiąc jednym zdaniem było super !
piątek, 22 lutego 2013
Oczekiwanie
Jest następny dzień rano. Sobota. Czekamy na transport do Ko Phi Phi, a potem do Krabi. Jest problem, jest duży wiatr, duża fala i nic nie pływa. Szczęśliwie mamy cały dzień na dotarcie do Krabi. Samolot mamy w niedzielę z rana. Mam nadzieję, że zdążymy.
Dzisiaj nasz Raj wygląda zupełnie inaczej. Trochę jak Sopot po sezonie. Jest cudnie. Oczywiście temperatura jest odpowiednio wyższa, ok 30 *C. Siedzimy w knajpie, jemy śniadanie, zbierają się ludzie. Nie tylko my chcemy stąd wyruszyć dalej.
Ale się przejaśnia i jestem dobrej myśli, że zaraz popłyniemy.
Dzisiaj nasz Raj wygląda zupełnie inaczej. Trochę jak Sopot po sezonie. Jest cudnie. Oczywiście temperatura jest odpowiednio wyższa, ok 30 *C. Siedzimy w knajpie, jemy śniadanie, zbierają się ludzie. Nie tylko my chcemy stąd wyruszyć dalej.
Ale się przejaśnia i jestem dobrej myśli, że zaraz popłyniemy.
Ko Phi Phi dzień drugi, ostatni
Dzisiaj pierwszy raz było prawdziwe plażowanie. Takie leżenie na piasku i przewracanie się z boku na bok. Na Ko Lancie chowaliśmy się w cieniu, bo na piasku było nie do zniesienia gorąco.
Dzisiejszy dzień był trochę zamglony, słońce nie było takie ostre i dzięki temu mogliśmy poleżeć na plaży. Ale nie tylko. Od wczoraj snurkujemy, tj. pływamy z maską i rurką. Prawie cały miesiąc ciągamy ten sprzęt na własnych plecach i w końcu się przydał. Dosłownie w zasięgu ręki mamy tutaj piękne rafy i wszelką obfitość egzotycznych ryb. Boję się tylko tych jeżowców. Naprawdę snurkowanie jest fantastyczne, o ile woda jest czysta i jest co oglądać. A tutaj zdecydowanie jest co oglądać. Powinnam oczywiście dołączyć zdjęcia spod wody, a nie o tym opowiadać, ale nie posiadamy odpowiadniego aparatu. A szkoda. Może następnym razem.
W każdym razie podbrązowiliśmy się troszeczkę przy tym snurkowaniu.
Dzisiaj po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym już wrócić do domu. Jeszcze pięć dni. Ale koniec z odpoczynkiem. Pojutrze lecimy do Kuala Lumpur i czekają nas dwa dni poznawania miasta. Jestem bardzo ciekawa tamtejszej współczesnej architektury. Dzięki wskazówkom Kasi jesteśmy przygotowani lepiej niż w Bangkoku.
Piszę tego posta, ale nie wiem kiedy go wyślę. Nie mamy tutaj wi fi. Jeśli narzekałam na powolne łącza na Ko Lancie, to odwołuję. Tutaj jest zdecydowanie gorzej. Jak widać, Raje na ziemi mają swoje ciemniejsze strony.
Tęsknię już za Warszawą, za zimą, za domem. Buuu, chcę do Nisi.
Dzisiejszy dzień był trochę zamglony, słońce nie było takie ostre i dzięki temu mogliśmy poleżeć na plaży. Ale nie tylko. Od wczoraj snurkujemy, tj. pływamy z maską i rurką. Prawie cały miesiąc ciągamy ten sprzęt na własnych plecach i w końcu się przydał. Dosłownie w zasięgu ręki mamy tutaj piękne rafy i wszelką obfitość egzotycznych ryb. Boję się tylko tych jeżowców. Naprawdę snurkowanie jest fantastyczne, o ile woda jest czysta i jest co oglądać. A tutaj zdecydowanie jest co oglądać. Powinnam oczywiście dołączyć zdjęcia spod wody, a nie o tym opowiadać, ale nie posiadamy odpowiadniego aparatu. A szkoda. Może następnym razem.
W każdym razie podbrązowiliśmy się troszeczkę przy tym snurkowaniu.
Dzisiaj po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym już wrócić do domu. Jeszcze pięć dni. Ale koniec z odpoczynkiem. Pojutrze lecimy do Kuala Lumpur i czekają nas dwa dni poznawania miasta. Jestem bardzo ciekawa tamtejszej współczesnej architektury. Dzięki wskazówkom Kasi jesteśmy przygotowani lepiej niż w Bangkoku.
Piszę tego posta, ale nie wiem kiedy go wyślę. Nie mamy tutaj wi fi. Jeśli narzekałam na powolne łącza na Ko Lancie, to odwołuję. Tutaj jest zdecydowanie gorzej. Jak widać, Raje na ziemi mają swoje ciemniejsze strony.
Tęsknię już za Warszawą, za zimą, za domem. Buuu, chcę do Nisi.
czwartek, 21 lutego 2013
Ko Phi Phi
Dotarliśmy do Ko Phi Phi ok. 10 z rana. Poszło sprawnie, bo w cenie biletu na statek wliczony jest dowóz do przystani. To bardzo ułatwia. Na miejscu okazało się niestety, że nasz hotel jest po drugiej stronie wyspy. W internecie ta informacja była delikatnie mówiąc zawoalowana. Musieliśmy dopłacić 400 batów za dodatkowy kurs statkiem i poczekać prawie trzy godziny. Byliśmy trochę zawiedzeni. Ale była też nadzieja, że będzie lepiej niż tam gdzie byliśmy. Wyspa jest bardzo urokliwa, czyściutka woda, ładne widoki, ale za dużo ludzi i za dużo statków. Jak w Międzyzdrojach!
No i okazało się, że nasz kawałek wyspy jest rajem na ziemi (to już drugi raj na tym wyjeździe).
Malutka plaża, kilka knajpek, porozrzucane bungalowy, a jeden z nich okazał się nasz. Bardzo się ucieszyliśmy. Mamy fantastyczny widok z okna. I tak mimochodem udało się odkryć odludną część Ko Phi Phi.
Siedzę teraz w knajpie na plaży, piszę co piszę, w tle leci muzyka Reagge, zaraz zajdzie słońce. Staram się chłonąć tą chwilę. Jest cudownie!
No i okazało się, że nasz kawałek wyspy jest rajem na ziemi (to już drugi raj na tym wyjeździe).
Malutka plaża, kilka knajpek, porozrzucane bungalowy, a jeden z nich okazał się nasz. Bardzo się ucieszyliśmy. Mamy fantastyczny widok z okna. I tak mimochodem udało się odkryć odludną część Ko Phi Phi.
Siedzę teraz w knajpie na plaży, piszę co piszę, w tle leci muzyka Reagge, zaraz zajdzie słońce. Staram się chłonąć tą chwilę. Jest cudownie!
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)














































